Szesnaście lat działalności artystycznej, sześć albumów studyjnych, a dla większości ludzi James Blunt nadal kojarzy się wyłącznie z utworem „You’re Beautiful”, który w 2004 roku szturmem zdobył listy przebojów. Wielu muzyków mogłoby to uznać za porażkę, ale nie Blunt, który w swoim bio na mediach społecznościowych opisuje się zdaniem: „Dowód na to, że wystarczy jedna piosenka”. Podczas koncertu w Arenie Gliwice, gdzie zagrał między innymi utwory ze swojej najnowszej płyty, Once Upon a Mind, Blunt udowodnił, że chociaż jedna piosenka rzeczywiście wystarczyła, by zagwarantować mu niesłabnącą popularność, zdecydowanie nie jest artystą jednego utworu.
Once Upon a Mind jest dla piosenkarza powrotem do początków kariery, kiedy jako były oficer Brytyjskich Sił Zbrojnych zadebiutował płytą Back to Bedlam. Wtedy szczerze opowiadał między innymi o swojej służbie wojskowej w Kosowie; w najnowszym albumie z podobną otwartością rozlicza się z relacji z najbliższymi i swoją karierą. Utwory Blunta tematycznie nie należą do łatwych (jak sam stwierdził, śpiewa „tylko smutne piosenki”), nie przeszkadza mu to jednak w tym, by podrywać publiczność do tańca, choć łzy niewątpliwie polały się podczas „Monsters” – utworu, który artysta napisał dla swojego taty, cierpiącego na przewlekłe zapalenie nerek. Jeśli sądzić po gromkim aplauzie, jaki piosenka zebrała, nikt nie pozostał wobec niej obojętny.
To, że Blunt jest utalentowanym muzykiem nie ulega wątpliwości. Zaskakujący jest jednak fakt, że pomimo międzynarodowej sławy (na Facebooku śledzi go ponad 5 milionów osób) artysta sprawia wrażenie chłopaka z sąsiedztwa, który w jeansach i T-shircie wyszedł do pubu zagrać piosenki napisane do szuflady. Możemy też potwierdzić, że na żywo jest równie zabawny jak w mediach społecznościowych, gdzie ku uciesze swoich obserwujących publikuje zgryźliwe wpisy, których ofiarą pada zazwyczaj on sam. Zawsze chciałem być w zespole, ale nikt nie chciał być w zespole ze mną – zażartował dziś wieczorem. Nawet ci goście– dodał, wskazując na swoich instrumentalistów – są tu dlatego, że im płacę. Choć ciężko uwierzyć w prawdziwość tych słów, autoironiczny humor artysty tylko dodaje mu uroku.
W trakcie europejskiej trasy koncertowej Bluntowi towarzyszy Emily Roberts, 27-letnia piosenkarka o brytyjsko-niemieckich korzeniach, której muzyka towarzyszy od najmłodszych lat – kontrakt płytowy podpisała jeszcze przed ukończeniem szkoły średniej. Oprócz coveru „Bittersweet symphony” Roberts zaśpiewała również swoje autorskie utwory, wśród których znalazł się „The Real Hero” zadedykowany jej mamie i jej najnowszy singiel „In This Together”. Nie trudno zrozumieć, czemu Blunt wybrał właśnie ją jako swój support: podobnie jak on, Roberts zgrabnie łączy trudne tematy z chwytliwymi melodiami i prezentuje z niezwykłą sceniczną charyzmą. Razem z Bluntem stworzyli dziś na scenie emocjonujące muzyczne widowisko.
Kocham muzykę, bo daje ci szansę powiedzieć rzeczy których nigdy nie powiedziałbyś w prawdziwym życiu. […] Dlatego kocham występować na żywo. Stajesz na scenie i zupełnie się obnażasz – trochę tak jakbyś zdjął ubranie i na nikim to nie zrobiło to wrażenia – powiedział James Blunt w wywiadzie. Na nas zrobiło.
Zdjęcia: M. Buksa